Akcja rozpoczyna się końcem 2018 roku. Idziemy z Michałem na piwo, proponuje: chodź na Mont Blanc, zjedziemy z góry. Mam obawy, ale mówię: idziemy.
Wiem, że to stosunkowo „łatwa” góra. Znam swój poziom jazdy na desce i co do tego byłem raczej pewny. Gorzej ze wspinaczką. Mam bardzo małe doświadczenie.
Wiedzieliśmy, że czeka nas sezon zimowy w Alpach i mnóstwo pracy. W związku z tym ustaliliśmy termin wyprawy na koniec sezonu. Miał to być koniec kwietnia, potem początek maja, ale wtedy popsuła się pogoda – ze względu na spore opady śniegu zagrożenie lawinowe było za duże.
No więc czekaliśmy na okno pogodowe, obserwując prognozy. Dało nam to pogląd na to, co dzieje się w Chamonix, ale wiemy też, jak to jest z prognozą pogody w górach. Ta sprawdza się w najlepszym wypadku na 1-2 dni do przodu.
Ten czas poświęciłem na skompletowanie sprzętu wspinaczkowego. Pożyczyłem uprząż, karabinki, ekspresy i liny od Olka; śpiwór, raki i materac od Tomka i kalesony od Bronka (zawsze mi jest ciepło, więc na desce na co dzień wolę bez…) – dzięki Panowie! Oczywiście nieoceniona była też pomoc współtowarzyszy naszej podróży, Michała i Doris. Oni zabrali ze sobą wszystkie inne ważne gadżety.
Finalnie wyjechaliśmy do Chamonix w piątek 10 maja. Trasa minęła bez większych problemów, więc nad ranem byliśmy na miejscu. Wiedzieliśmy, że wypogadzać ma się dopiero w niedzielę, ale i tak nieprzyjemna aura po przyjeździe szarpnęła naszymi morale.
Mieliśmy za to całą sobotę na załatwienie formalności. Podpytaliśmy się o ceny przewodników (chociaż i tak raczej nastawialiśmy się na to, że idziemy bez, po śladach), zorientowaliśmy się, jaka jest lokalna prognoza pogody, znaleźliśmy wypożyczalnię splitboardów i ogarnęliśmy nocleg.
W niedzielę pogoda była trochę lepsza, za to zaczęło mocno wiać. Rano gondola była zamknięta ze względu na wiatr. Obserwowaliśmy pogodę i co godzinę sprawdzaliśmy status kolejki. Koło południa udało nam się wreszcie wjechać na górną stację, znajdującą się na szczycie Aiguille du midi (3 842 m n.p.m.). Tam spędziliśmy cały dzień, żeby się zaaklimatyzować na odpowiedniej wysokości.
Z góry przeanalizowaliśmy czekającą nas trasę i pochodziliśmy chwilę wokół stacji kolejki, żeby pobudzić nasze organizmy do szybszej aklimatyzacji. Zjechaliśmy z powrotem do Chamonix, żeby na spokojnie spakować się na docelową wyprawę. Sprawdziliśmy prognozę na podziałek – słonecznie, ale bardzo wietrznie…
W poniedziałek rano przywitała nas pełna lampa. Zrobiliśmy krótki przegląd sprzętu i upewniliśmy się, że na pewno spakowaliśmy do plecaków wszystko, co potrzebne na najbliższe 2/3 dni. Wjechaliśmy kolejką na Aiguille du midi, wpięliśmy deski i przygotowaliśmy sprzęt. Zjechaliśmy kawałek w kierunku Mont Blanc du Tacul, a następnie podeszliśmy kilkaset metrów w kierunku kuluaru Cosmique. Oceniliśmy, że da się zjechać z samej góry kuluaru, ale finalnie przyjęliśmy dużo bezpieczniejszą wersję i opuściliśmy się ok. 50 metrów na linach.
Zwinęliśmy sprzęt wspinaczkowy i zjechaliśmy na deskach na wysokość ok. 2250 m n.p.m. Tam przygotowaliśmy nasze splity i rozpoczęliśmy dłuższą wspinaczkę do schroniska Grands Mulets. Po drodze, w odległości kilkuset metrów od nas, od lodowca oderwał się olbrzymii blok lodu i spowodował największą lawinę, jaką widziałem w swoim życiu.
Do schroniska dotarliśmy ok. godziny 18. Było stosunkowo późno. Przygotowaliśmy trochę wody na kolejny dzień, zjedliśmy „liofile” i koło 20 położyliśmy się „spać”. W cudzysłowie, bo tak na prawdę większość osób w schronisku raczej czuwała niż spała.
Wstaliśmy ok. drugiej, ale trochę się „ślamazarzyliśmy”, więc finalnie wyszliśmy ze schroniska po czwartej. Za nami była tylko grupka Włochów, która szybko nas wyprzedziła – mieli lepsze tempo na ski-tourach. Cała wspinaczka na splitach z Grand Mulets 3 051 m n.p.m. do wysokości ok. 4000 m n.p.m. przebiegała w dobrej atmosferze i pełnym słońcu. Przez większość trasy byliśmy osłonięci od wiatru i odczuwalna temperatura nie spadała poniżej 10°C. Jednak gdy tylko wyszliśmy na otwartą przestrzeń, wiatr osiągnął ponad 100 km/h. Ostatnie 300 metrów przewyższenia zajęło nam około 2 godziny. Do schronu Vallot (4362 m n.p.m.) dotarliśmy około godziny 11.
Byliśmy przemarznięci, więc postanowiliśmy odpocząć w schronie. W międzyczasie okazało się, że większość osób zrezygnowała z wejścia na szczyt ze względu na wiatr. Wiatr był na tyle mocny, że ciężko było ustać na splitach czy nogach nawet przy użyciu raków. Po ok. dwóch godzinach spędzonych w schronie zdecydowaliśmy się zjechać na deskach do Chamonix.
Dzięki Anglikom, których poznaliśmy po drodze, udało nam się zjechać do samego końca pokrywy śnieżnej, czyli na wysokość ok. 1400 m n.p.m. To prawie 3000 m deniwelacji i najdłuższy zjazd w życiu, jaki zaliczyłem (i ekipa pewnie też). Dalej musieliśmy już zejść do Chamonix (1035 m n.p.m.), co zajęło nam kolejne dwie godziny.
Niedosyt? Jasne. Do szczytu, który byłby ukoronowaniem całej wyprawy, zabrakło nam trochę ponad 400 m. Wiemy, że w tych warunkach zjazd raczej nie byłby możliwy, ale… Jak się już zjedzie z gór, to zawsze jest jakieś ale.
Autor: Jan Olszewski
Podziękowania za wspólną wyprawę: Dorota Łozińska, Michał Kosicki