Po prostu jednego dnia się budzisz i stwierdzasz, że musisz to robić. Być w górach nie 6, ale 60 dni w sezonie, jeździć w głębokim śniegu, atakować żleby albo oddychać pełną piersią na trasach. Wtedy dociera do ciebie, że tanio nie będzie. Jak nie zbankrutować w czasach, gdy sporty zimowe znowu zrobiły się bardzo drogie?
Autor tekstu jest w toksycznym dla swojej kieszeni związku z nartami od przeszło 10 lat. Od dziecka na nartach, ale dopiero po wyjechaniu poza trasę coś zaskoczyło na dobre. Łapcie kilka tipsów od starego, który kupił ostatnio nawet skitoury.
Przedsprzedaże
O zjazdach najlepiej zacząć myśleć już jesienią. Wtedy nie tylko można kupić taniej sprzęt (najtańszy jest w ogóle na wiosnę), ale jeszcze obkupić się w karnety przedsprzedażowe lub wybrać swój karnet całosezonowy. W Snowee mamy wtedy oferty first minute, za sprawą których w Alpy można wyjechać o paręset złotych taniej i skompletować wyjazd za trochę ponad 2000 zł.
W przedsprzedaży można było się obkupić np. w grupie Tatra Mountain Resort, który skupia największe resorty w naszej części Europy – m.in. Szczyrk w Polsce, Jasna Chopok, Łomnica i Strbske Pleso na Słowacji, Spindleruv Mlyn w Czechach czy trzy stacje w Austrii, raczej niewielkie, ale za to z lodowcem w ofercie.
Karnety można było wyjąć już za ok. kilkanaście euro za dzień. Dla porównania, przez święta (wysoki sezon) Jasna Chopok kosztował nawet 59 euro, a kupowany na miejscu jeszcze więcej. Obowiązują tam bowiem nie tylko dynamiczne ceny karnetów zależne od obłożenia w danym dniu (jak w liniach lotniczych), ale też najtaniej jest w Internecie, a najdrożej w kasie na miejscu. W poprzednich latach grupa wpuszczała też pulę promocyjnych skipassów za 1 euro.
Nawet teraz na karnety na Łomnicę czy Chopok można wyjąć za 25-35 euro w terminach marcowych.
Karnety całosezonowe
Pozostając przy TMR, autor przez wiele lat był szczęśliwym nabywcą karnetu całosezonowego. W magicznym roku 2016 jego cena nie przekraczała 200 euro, a więc tysiąca złotych (euro było po 4,35 zł). Obecnie to 489 euro w przedsprzedaży i 649 w regularnej cenie, a w przyszłym roku nastąpią pewnie kolejne podwyżki.
Wciąż jest to jednak dobra cena, jeśli zorientować swój sezon na jazdę w tych ośrodkach. To nie Alpy, które znacie z naszych wyjazdów – w dniach największego obłożenia stoją kolejki do wyciągów, a na trasach jest tłoczno. Do tego kapryśna pogoda, czyli urywający głowę wiatr na Chopoku, sztuczny śnieg w Szczyrku i często zlodzone trasy. Z kolei austriackie stacje w ofercie są naprawdę niewielkie – kilka wyciągów na krzyż.
Mimo to można to polubić, zwłaszcza jeśli operuje się głównie poza trasami i ma się blisko na miejsce. Wreszcie skipass ten działa także latem – doświadczenie jazdy po lodowcu w lipcu jest… ciekawe. Ale można też wwieźć rower i zjechać spod lodowca, z 3100 do wioski, co udało nam się ogarnąć. No i biorąc pod uwagę obecne ceny, oszczędności zaczynają się już od 10 dni w sezonie na deskach.
Niewiele mniej kosztuje Wiślański Skipass (2050 zł), który oferuje jazdę tylko w okolicznych stacjach położonych na marnych wysokościach albo Pingwin Pass SKI & Bike, który można zrealizować w stacjach grupy w Rzykach (jeden z lepszych w Polsce snowparków), Skolnitach, Kasinie Wielkiej czy na Kurzej Górze na Mazurach (serio). Niewątpliwe dodatkowymi atutami tej ostatniej propozycji jest wstęp na letnie trailsy oraz przypisanie dziecka do karnetu dorosłego.
Za 946 euro można kupić Snow Card Tirol, która jest przepustką do jazdy przez cały sezon w 91 stacjach w Austrii, w tym w kultowych i bardzo drogich Ischgl, Kitzbühel, Mayrhofen, Stubai Glacier, Sölden czy Obergurgl. Z kolei karta Ski Amade skupiająca 25 stacji, m.in. Flachau, Dachstein, Sportgastein czy Filzmoos, to koszt 706 euro w przedsprzedaży. Świetną opcją jest tu możliwość pt. Young Family, która do jazdy uprawnia oboje rodziców z jednym dzieckiem (tylko jeden rodzic na śniegu w jednym czasie).
To wciąż nie jest mało pieniędzy, ale w Austrii czy Włoszech funkcjonuje równolegle bardzo wiele różnych opcji całorocznych, w tym karnety do niewielkich stacji już od kilkuset euro za cały sezon. Znam zdalnych, którzy urządzają sobie w nich workacje.
Małe stacje
A gdy już o małych stacjach mowa… Tylko w małej powierzchniowo Austrii działa około 260 stacji narciarskich. Dlaczego jeździć tylko do tych największych i najbardziej znanych? No właśnie.
Autor ma swoje destynacje, w tym resorty, które składają się z dwóch kolei linowych i orczyka (dosłownie!) Co z tego, skoro zagląda tam pies z kulawą nogą, więc po opadzie można rozjeżdżać pola śnieżne bez konkurencji znanej np. z kultowego Verbier (które jest w ogóle najlepszą stacją świata, wg autora). Przyjeżdżasz do zapadłej wsi, parkujesz na niewielkim parkingu i wjeżdżasz koleją na sporo ponad 2000 m.n.p.m. Jeśli ktoś go szuka, to sztruks na trasie utrzymuje się do późnych godzin popołudniowych.
Podobne stacje, oczywiście na znacznie mniejszych wysokościach, można znaleźć na Słowacji (słyszeliście o Kubinskiej Holi?) albo w Polsce. Jest nią chociażby legendarne i przestarzałe Pilsko, gdzie cena całodniowego karnetu jest nie przekracza 30 euro. Inną rzeczą jest, czy ten kompleks jest jej warty…
Polecam internetowe podróże po mapie oraz omijanie nazw najbardziej kojarzących się. Wystarczy spuścić z tonu i wybrać bardziej kameralne miejsce, a będzie taniej, także jeśli chodzi o zakwaterowanie czy ceny w sklepach. Zwłaszcza że w dobie dzisiejszych zim ważniejsza jest wysokość, na jakich położone są obszary narciarskie, niż liczba tras.
Freeski
Jeszcze inną metodą jest freeski, a więc karnet w cenie zakwaterowania. Np. w Livigno we Włoszech rzecz działa tylko w wybranych apartamentach i hotelach, i tylko zamawianych poza głównymi platformami jak Booking. W rezultacie początkiem grudnia można było znaleźć apartament ze skipassem za cenę ok. 1500 zł od osoby. Kolejna okazja od połowy kwietnia.
Freeski to w ogóle domena Włoch – miejscowości turystyczne celem zapełnienia kurortów dodają karnety “gratis”. Minusem są nieprzewidywalne warunki. W tym sezonie początkiem grudnia co prawda nasypało, ale to nic pewnego.
Bałkany
Wreszcie możliwością jest wyjazd w niestandardowe miejsce. Na Słowacji czy w Czechach tanio już było, ale co powiecie na… Serbię? Rumunię? Czarnogórę? Autor świetnie się bawił w Kolasinie i Savin Kuku w ostatnim z tych krajów, gdzie całodniowe karnety kosztowały 10 euro. Trasy były praktycznie puste, jedynymi turystami poza nami byli pojedynczy Albańczycy, a kolejki, jeśli już, ustawiały się do barów. W samym środku pandemii, gdy w Polsce wszystko było zamknięte na głucho, jedliśmy doskonały obiad w lokalnej restauracji. Złoto.
Dodatkiem są smaczki: lokalesi nienawykli do turystów, całkowicie inna architektura, turbofolk w zadymionych knajpach, domowej produkcji raki, mięso i marihuana. Przestarzałe wyciągi (w Savin Kuku, bo Kolasin to zupełnie nowy resort z taką infrastrukturą), moda narciarska z lat 90… Pamiętacie te obszerne, jednoczęściowe kombinezony? Albo kufajki? Kufajki są super. A jak popsuje się pogoda, można jechać nad Adriatyk 100 km dalej i wskoczyć do morza.
W Serbii ulubiony przez Polaków jest zlokalizowany w miarę blisko Kopaonik, resort rozmiarowo znacznie przewyższający jakikolwiek inny w Polsce – znajduje się ledwie około tysiąca kilometrów od naszej południowej granicy i oferuje 55 km tras. Regularna cena karnetu w najwyższym sezonie to 33 euro za dzień, a po 28 e poza nim.
Cechą tych resortów jest zazwyczaj, że jeszcze nie dojechali do nich Europejczycy albo Ruscy w kaskach wysadzanych kryształkami. Dla przykładu zupełnie takimi resortami nie są już najmodniejszy w Ukrainie Bukovel (1700 hrywien, czyli ponad 200 zł za dzień) czy bułgarskie Bansko, będący obecnie partnerską stacją Verbier (90 lewa, czyli ponad 215 zł za dzień). Wciąż lepiej sytuacja wygląda w gruzińskim Gudauri, gdzie ceny karnetów systematycznie rosną, ale to wciąż 25 euro.
Turyści to w ogóle psuje – spróbujcie na własną rękę zorganizować ratrak za mniej niż 200 euro od osoby za dzień w którymś z tych krajów.
W każdym razie tanio już było i już nie będzie.
***
Autorem tekstu jest Dominik, Instruktor SKI+